Właśnie wróciłyśmy z Frankfurtu. Ja i dziesięciomiesięczny bobas. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że była to pierwsza nasza wspólna podróż: bez taty, częściowo bez samochodu, samolotem. I pierwsza noc spędzona poza domem. Właściwie nie jedna, a cztery — pięć ekscytujących dni. Jednak przed wyjazdem doznałam reisefieber – nerwówka włączyła się dzień wcześniej i udzielała otoczeniu. Co więc można zrobić, żeby nie zwariować i cieszyć wyjazdem?
Dobra organizacja zawsze w cenie
Samodzielny wyjazd jest wyzwaniem, zwłaszcza gdy podróżuje się po raz pierwszy. Nigdy nie wiadomo, co może nas zaskoczyć, dlatego nerwy bardziej dają się we znaki, a wyobraźnia podsuwa dziwne myśli i obrazy. To zgubię, tego nie wezmę, tamtego zapomnę, tam się na bank spóźnimy, a przez całą drogę bobas nie zmruży oka, wydzierając wniebogłosy. Tak, mnie takie myśli też dopadły. Jednak remedium na nie jest proste: dobra organizacja i plan podróżny, który – przynajmniej w pewnym stopniu – daje nam poczucie kontroli nad sytuacją. Człowiek przygotowany to człowiek spokojny.
Oczywiście łatwo powiedzieć, gdy przebywając na urlopie macierzyńskim (urlopie???) żyje się chwilą, odliczając minuty do powrotu męża z pracy. Kto by w takim stanie w ogóle coś planował? Wiem, że może być ciężko, ale chcąc ukoić skołatane nerwy i zażegnać reisefieber przed podróżą zagraniczną warto zorganizować:
- Dowód osobisty dla dziecka – dokument można złożyć bez wychodzenia z domu przez Internet (epuap). Co ważne, noworodkom i niemowlętom zdjęcie można zrobić w domu, nawet telefonem – byle spełniało ono określone wymogi (bez uśmiechu, bez odbitej lampy błyskowej etc.). Dowód, który jest wydawany nieodpłatnie, odbieramy osobiście w urzędzie, do którego kierowaliśmy wniosek.
- Jak już mamy założone konto w epuap, warto od razu wyrobić bobasowi dwie karty zdrowotne: NFZ i EKUZ (tj. Europejskją Kartę Ubezpieczenia Zdrowotnego). Tę drugą warto wziąć ze sobą w podróż za granicę. Wnioski kierujemy do właściwego dla naszego miejsca zamieszkania urzędu. Karty przysyłają nam nieodpłatnie do domu pocztą.
- Polisę ubezpieczeniową (opcjonalnie, jeśli tylko mamy taką potrzebę).
W podróży do Frankfurtu potrzebny był nam na szczęście tylko dowód osobisty, jednakże – jak to się mówi – przezorny zawsze ubezpieczony. Pozostała już tylko opcja pakowania, bo bilet miałyśmy kupiony miesiąc wcześniej.
Pyrzowice czy Balice?
Tak na marginesie ciekawostka. W związku z tym, że mieszkamy na Śląsku i mamy relatywnie blisko do lotniska w Pyrzowicach, właśnie ten port lotniczy brałam pod uwagę szukając biletów na podróż do Frankfurtu. Jakie było moje zaskoczenie, gdy za przelot tanimi liniami (Wizzair) cena biletu przekroczyła tysiąc złotych i to, uwaga, z najtańszą opcją bagażową. Bilet dla niemowlaka okazał się być kilkukrotnie droższy od mojego. Goryczy dodawał fakt, że przelot nie dotyczył lotniska w centrum, a na obrzeżach Frankfurtu (musiałybyśmy organizować dodatkowo przejazd).
Sprawdziłam więc bilety Lufthansy latającej z Balic i tu byłam mile zaskoczona: kwota biletu w dwie strony za osobę dorosłą i bobaska wyniosła 398 zł. Dwa minusy: bagaż ograniczony do 8kg (taryfa light) oraz konieczność samodzielnego dojazdu i zostawienia samochodu na tamtejszym parkingu, co w przypadku Pyrzowic nie miałoby miejsca (ktoś, najprawdopodobniej mąż, by nas tam zawiózł). W każdym razie nie wahałam się długo i szybko zakupiłam bilety. Pięciodniowy koszt parkingu wyniósł 69 zł, za to miejscem docelowym było lotnisko w centrum miasta: Flughafen Frankfurt am Main.
Bobas w podróży
W Krakowie, zaraz po wejściu na lotnisko, podeszłam do stanowiska Lufthansy zapytać o możliwość transportu jedzenia dla dziecka. Pani zważyła mój bagaż podręczny i zapytała, czy nie chciałabym go bezpłatnie u niej nadać – miałabym ręce wolne i nie musiała taszczyć walizki. Nie wahałam się ani chwili. Bagaż zdałam i jedyne, czym odtąd mogłam się martwić, to zgubienie torby podróżnej, nosidła lub bobasowego koca, który taszczyłam ze sobą. Upewniłam się również, że w torbie dziecka mogę mieć zarówno płyny, jak i jedzenie. Jedyne, czego muszę dopilnować, to wyciągnięcie ich (lub pokazanie ochronie) podczas kontroli bezpieczeństwa. Takim sposobem „przemyciłam” zakwas chlebowy, udający na czas podróży serek mascarpone ;).
Kontrolę bezpieczeństwa przeszłyśmy sprawnie (tzw. fast trackiem – specjalnym przejściem dla VIPów, osób niepełnosprawnych czy właśnie rodzin z dziećmi), na pokład samolotu wchodziłyśmy pierwsze. Młoda otrzymała od obsługi zabawkę – uśmiechniętą miniaturkę samolotu (fotka na Instagramie). Lot minął spokojnie i ani żeśmy się nie obejrzały, a już byłyśmy na miejscu. Muszę przyznać, że uśmiechający się do każdej mijanej osoby bobas w nosidle sprawiał, że wszyscy patrzyli na nas przyjaźnie i służyli pomocą. Bez pomocy innych ludzi nie dałabym sobie rady: a to podczas kontroli, gdy musiałam wyjąć córkę z nosidła, a do tego rozebrać z kurtki (a siebie także z butów) i gdy celnik przepakował nasze rzeczy z jednej kuwetki do dwóch (w takich momentach doceniam podróżowanie z osobami towarzyszącymi). Albo wtedy, gdy w drodze powrotnej Lufthansa nie przyjęła już mojego bagażu podręcznego, przez co sama musiałabym – gdyby nie pomoc współpasażerów – pakować do schowka i kurtkę, i nosidło, no i rzecz jasna bagaż podręczny. Dziecko jednak otwiera wiele drzwi (do ludzkich serc).
Jak bobas zniósł podróż? Okazuje się, że całkiem nieźle i że martwiłam się na zapas. Faktem jest, że córka bardzo rzadko śpi w środkach transportu – woli w czasie jazdy „zwiedzać” i eksplorować otoczenie. Nie zaśnie więc w wózku, samochodzie i nosidle. Tym samym przewidywałam, że – pomimo przypadającego czasu na drzemkę – nie uśnie ani w drodze do Balic, ani na pokładzie samolotu. I nie myliłam się. Młoda zasnęła na całe pięć minut, gdy wjechałyśmy do Krakowa. Obudziła się wraz z moim wjazdem na parking ;). W samolocie nie uśpił jej ani szum czy ryk silników, ani relatywnie nudne otoczenie (czyt. drzemiący naokoło pasażerowie). Jednak o dziwo nie wyglądała na znudzoną i nie marudziła. Zajęła się chwilę jedzeniem, rozglądaniem po samolocie, uśmiechaniem do współpasażera, a w międzyczasie usilnie kazała sobie podawać folder reklamowy włożony w oparcie przedniego fotela. I tak przez całą podróż. Ja byłam wykończona, a pasażerowie (oprócz pana siedzącego obok nas) nawet nie wiedzieli, że lecą na pokładzie z niemowlęciem ;).
Zwiedzanie miasta
Frankfurt przywitał nas piękną, niemal wiosenną pogodą. Za to wiało jak w Kieleckiem, a temperatura w nocy spadała do ok. zera. Czapki przydały nam się bez dwóch zdań.
Tak jak i na lotnisku, tak i podczas zwiedzania miasta doskonale sprawdziło nam się nosidło ergonomiczne. I choć miałyśmy możliwość skorzystania z wózka, nie wybrałyśmy tej opcji, bowiem młodej lepiej było przy mamusi. Mamusi za to było wygodniej, gdy musiała poruszać się środkami transportu publicznego czy otwierać ciężkie drzwi zabytkowej, średniowiecznej katedry, mając ręce wolne, a bobasa na brzuchu. Z wózkiem na pewno nie byłoby tak łatwo.
O pięknie Frankfurtu rozpisywać się nie będę, ponieważ nie jest to blog turystyczny. Nadmienię tylko, że frankfurterki są owszem, smaczne, acz trochę przereklamowane :). Niemniej to, co nadaje urok temu średniowiecznemu miastu, to ludzie tworzący jego atmosferę. Z daleka wyczuwa się charakterystyczny klimat: spokój (sic!), nieśpieszność (jest takie słowo?), cieszenie się każdą chwilą. To wszystko wyraża się w żyjącym centrum: kawiarenki i resturacje są pełne. Ludzie, których mijałyśmy, nigdzie się nie spieszą. Na każdym kroku można przystanąć, by zjeść charakterystycznego precla lub napić gorącego wina jabłkowego (Apfelwein, tudzież cydr), co szczerze polecam. Rozbrzmiewa muzyka w wykonaniu ulicznych grajków, a okoliczne kamienice swoim urokiem zachęcają do zatrzymania się przy nich i podziwiania. Warto, bo każda opowiada swoją historię.
Jak sprawić, by podróż z bobasem była spokojna, czyli co to ma wspólnego z Montessori
Właściwie to nie wiem. Każdy bobas jest inny. Ba, każdy rodzic jest inny i to on najlepiej wie, co uspokaja jego malucha. Ja mogę napisać jedynie o tym, co sprawdza się u nas i ewentualnie mieć nadzieję, że być może sprawdzi się także u innych.
Przede wszystkim myślę, że ważna jest dobra organizacja podróży (o tym było wyżej). Po drugie, wychowanie w duchu Montessori. Poważnie?? – możesz zapytać. – Co wyjazd ma wspólnego z Montessori? No cóż, chyba coś tam ma, choć mogę to jedynie przypuszczać – bo badań na szerszą skalę nie robiłam ;). Właściwie to nie robiłam żadnych badań, a wnioskowanie odbywa się tu w oparciu o obserwacje mojego jedynego dziecka, także spokojnie moje wnioski – z perspektywy metodologicznej – można wyrzucić do kosza. A z „perspektywy życiowej”?
Odnoszę wrażenie, że wychowanie zgodnie z tym, co postulowała Maria Montessori, pozwala dziecku łatwiej znosić trudy podróży. Może być to związane z tym, że mając na co dzień pełną swobodę i wolność (oczywiście w pewnych granicach, np. bezpieczeństwa. Por. Poussin 2016: 120-123), dziecko ma zaufanie do rodzica i mniej buntuje się, gdy ten na jakiś czas (u nas prawie dwie godziny) unieruchamia je w samolocie.
Łatwiej jest również znosić ten (przyznajmy, dość nudny) czas, gdy dziecko potrafi samo się sobą zająć i nie trzeba mu co rusz organizować aktywności. Daleko mi do matki-helikoptera, czyli takiej, która stale musi mieć pod kontrolą nie tylko dziecko, ale i wszelaką jego aktywność. Nasz bobas doskonale (czyt. spokojnie ;)) radzi sobie, gdy jest sam, jak i wtedy, gdy jest w towarzystwie. W samolocie również bez żadnych problemów (nie ukrywam, że ku mojemu zaskoczeniu) zajął się sobą.
Samodzielność procentuje w większości przypadków (pewnym odstępstwem od tej reguły była sytuacja, gdy w samolocie wyciągnęłam pudełko z kaszą jaglaną przeznaczoną dla bobasa. Ten zaś, przyzwyczajony do tego, że w domu pozwala mu się jeść samodzielnie, nawet wówczas, gdy nie zawsze zawartość ręki czy łyżki trafia do buzi, wyciągnął rękę do pudełka z kaszą jaglaną – po czym z rozmachem skierował w stronę swojej twarzy. Zamarłam, po czym zmieniłam zdanie i dla spokoju własnego i pasażerów kaszę ową schowałam, podając kanapkę. To akurat nie było à la Montessori ;)). Taki sposób uczenia jedzenia, czyli baby-led weaning, zwiększa również prawdopodobieństwo, że maluch będzie ochoczo zajadał większość potraw, również tych nowych (Murkett, Rapley 2012). Nie ma zatem problemu z wyjściem do restauracji czy stołowaniem się u znajomych – skoro maluch wie, że warto kosztować nowych smaków, nie trzeba mu przygotowywać specjalnych posiłków. Spokojnie może jeść to, co inni. Ergo, odpada nam kolejny powód do stresu.
Jedynym „mankamentem”, jakiego doświadczyłyśmy w naszej podróży do Frankfurtu (choć doświadczamy tego również na co dzień), jest ogromna ciekawość świata mojej córeczki. Nie wynika to prawdopodobnie z metody Montessori, a jest cechą charakteru, dlatego nie będę się o tym szczególnie rozpisywać. Dość powiedzieć, że zamiast spać, nasz bobas woli zwiedzać, oglądać, doświadczać, co często skutkuje przemęczeniem i po prostu padnięciem, a w konsekwencji zwykle pogarsza także sen nocny. Wszak bodźce i emocje trzeba kiedyś przyswoić i odreagować.
Podsumowując, nasza pięciodniowa wycieczka do Frankfurtu bardzo nam się udała. Przede wszystkim okazało się, że denerwuję się na wyrost i niepotrzebnie martwię o wszystko. Po drugie, nawet pomimo wyrzynających się ząbków, skoku rozwojowego dziesiątego miesiąca, pierwszego w życiu nocowania poza domem i rozłąki z tatusiem, a także ledwo co opanowanego samodzielnego siadania i podejmowanych prób raczkowania – bobas był bardzo dzielny i spokojny, a mama nawet trochę wypoczęła ;). Polecamy wszystkim takie wyjazdy! U nas pierwsze koty za płoty, kolejnymi wyjazdami na pewno się pochwalimy :).
Literatura
Murkett, T., Rapley, G. (2012). Bobas lubi wybór. Warszawa: Mamania.
Poussin, Ch. (2016). Metoda Montessori. Naucz mnie robić to samodzielnie. Warszawa: RM.
Kursy Montessori w Polsce
Karty trójdzielne DIY - zwierzęta gospodarskie
Karty trójdzielne DIY - zwierzęta gospodarskie